Odpowiedz 
 
Ocena wątku:
  • 0 Głosów - 0 Średnio
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
Centrum Terapii Uzależnień Duchowych
Autor Wiadomość
heysel Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2,586
Dołączył: Jan 2007
Reputacja: 0
Post: #1
Centrum Terapii Uzależnień Duchowych
http://ctud.blox.pl/html/1310721,262146,21.html?138185
Cytat:Światło ze Wschodu
W pewnym sensie urodziłem się okultystą, a już na pewno z „okultystycznym obciążeniem”. Ojciec parał się różdżkarstwem ( kiedy umarł pozostawił mi w spadku swoje wahadełko ), moja babcia stawiała kabałę, ja zaś, będąc dziesięcioletnim chłopcem asystowałem jej przy tej czynności. Nie byli „zawodowcami”, posiadali natomiast paranormalne zdolności. Odziedziczyłem je po nich i już w 14 roku życia dane mi doświadczyć pierwszego okultystycznego „oświecenia”. Wydarzyło się to w Wielką Sobotę, 9 kwietnia 1966 roku na pewnej górze nieopodal Kielc ( dzień ten przez długie lata uznawałem za datę moich „duchowych narodzin” ). Ogarnęła mnie wtedy i wypełniła dziwna, wydobywająca się spod ziemi i zstępująca z nieba moc, która niosła ze sobą radość i poczucie „swojskości”. Czym była? Nie wiedziałem. Zdawałem sobie tylko sprawę, że jest odwieczna, pradawna.
Wydarzenie to sprawiło, że zainteresowałem się mitologiami różnych ludów, a zwłaszcza Greków. Zeus, Hades, Dionizos byli dla mnie bardziej realni niż biblijny Bóg ( pierwszy kamienny ołtarz ku ich czci zbudowałem w wieku 17 lat ). Nie traktowałem tych bóstw jednak jako kogoś, kto realnie istnieje. Naczytawszy się dzieł Fryderyka Nietschego uważałem że personifikują oni różne aspekty jednej, potężnej „dionizyjskiej siły”, która przenika kosmos i nadaje mu dynamikę – jest mocą kreującą i niszczącą zarazem.
Potem zacząłem studiować etnografię i zafascynowałem się Orientem - Indiami, indyjską filozofią, religią i mistyką, a zwłaszcza taoizmem, buddyzmem i tantrą. Mój stosunek do chrześcijaństwa był bardzo krytyczny. Owszem, przeczytałem ewangelie, by poznać to, czego uczył Jezus i odkryłem w tym, o czym mówił wiele analogii do nauk orientalnych mistrzów, bliższy mi był nieosobowy Absolut buddyzmu zen oraz jogi ( praktykę medytacyjną rozpocząłem w 1972 roku ), niż nowotestementowy Bóg Ojciec. Najbardziej zaś odpowiadało mojej wizji świata to, o czym pisali w swoich księgach taoistyczni mistrzowie: Lao Tsy i Czuang Tsy. Tak naprawdę nie rozumiałem ich słów, choć opisy Tao – niepojętej i nieuchwytnej zasady wszechświata – zdawały mi się wtedy czymś, co najlepiej odzwierciedla naturę tej mocy, z którą zetknąłem się w kwietniu 1966 roku. Z tej też racji szukałem samotności, chciałem bowiem być jej jak najbliżej i wszystkie wolne chwile spędzałem w Bieszczadach, chadzając po nich sobie tylko znanymi ścieżkami.
Tu czułem się najlepiej. Byłem tylko ja i ta moc, która „prześwietlała” kosmos, objawiając się podobnym mnie samotnikom w szumie drzew, w zachodach i wschodach słońca, w zwierzętach, które podchodziły pod mój namiot, by pić wodę ze strumienia... Tu też napisałem swoją pierwszą powieść – Księgi dolin ( została ona wydana w 1983 roku ).
Latem 1977 roku po raz pierwszy pojechałem do Indii i zachwyciłem się Azją. Znałem już wówczas sanskryt, tłumaczyłem upaniszady, Bhagawatgitę, napisałem pracę magisterską o obrzędzie budowy domu w Indiach starożytnych i – planując doktorat - chciałem zająć się badaniami kultur indyjskich plemion. Marzenie to zrealizowałem w czasie dwóch dalszych „indyjskich wypraw”, które odbyłem w latach 1979 i 1984 – 1985. Jednocześnie pisałem swoją drugą i trzecią powieść – Miasto twarzy ( rok wydania 1993 ) i Jednorożec, albo traktat hermetyczny ( książka ta nigdy nie ukazała się w całości, jej fragmenty były publikowane w różnych czasopismach ).
Obie te książki znamionuje odmienny niż wcześniej stosunek do Transcendencji. Mówiąc najkrócej lektura ewangelii, a potem całej Biblii (księga ta była jedyną książką w języku polskim, którą zabrałem ze sobą, wyjeżdżając na stypendium doktoranckie w Indiach), jak również religioznawcze studia nad sufizmem, hinduizmem i judaizmem sprawiły, że zacząłem wierzyć w osobowe Bóstwo; w kreatora świata, który stwarza go nieustannie mocą swojego Słowa i się w nim uobecnia. Najbardziej poruszył mnie Hymn o miłości apostoła Pawła. Bóg jest miłością, miłość do innego człowieka – przejawem trwania w Bogu. Tego właśnie brakowało mi w orientalnej duchowości. Tu też dużo mówiło się o niej, ale... No właśnie, ale... To „ale” wyrażało się tym, że orientalny mistyk nie kocha człowieka, lecz Boga w człowieku. Niby drobiazg, jednakże bardzo istotny. Ani Paweł, ani Jezus nie mówili – kochaj skryte w ludzkiej duszy bóstwo. Mówili o bliźnim. O kimś takim samym jak ja, z wszystkimi swymi przywarami i dobrymi cechami. Mówili o całym człowieku, o osobie, a nie o „cielesnym pokrowcu”, w który wciela się Bóg, by doświadczyć iluzji świata i szukać z niej uwolnienia na drodze duchowej iluminacji.
Nie oznaczało to wcale, że stałem się chrześcijaninem. Przeciwnie. Uważałem, że we wszystkich duchowych tradycjach zawiera się prawda i że mogę szukać jej wszędzie, wszystkie bowiem duchowe ścieżki biegną do jednego, wspólnego punktu – do Boga. Jeśli więc w trakcie rozlicznych dysput, które prowadziłem w Indiach jawiłem się hinduistom jako chrześcijanin, indyjscy chrześcijanie dostrzegali mnie jako kogoś pozostającego pod wpływem hinduizmu. Nie mieściłem się w żadnych „standardach” i byłem z tego powodu bardzo dumny.
Wróciwszy do Polski zacząłem pracować na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie szybko zyskałem uznanie dobrego wykładowcy, specjalizując się z geografii religii. Moje prywatne poszukiwania koncentrowały się teraz na ezoterycznej i mistycznej tradycji Zachodu. Najpierw ( przez przypadek ) zetknąłem się ze spirytyzmem, ten jednak szybko mnie zniechęcił ( nie chciałem służyć za medium, którym chcąc nie chcąc byłem ), potem z alchemią, hermetyzmem, astrologią, gnozą, no i oczywiście z kabałą. Ta ostatnia zachwyciła mnie i to nie tylko ze względu na swą emanacyjną wizję Bóstwa, lecz głównie dlatego, że wedle niej człowiek jest współpracownikiem Boga – kimś, kto poprzez swoje „powołanie” i uzyskane od Boga dary realizuje Jego wolę.
Ja je miałem. Moim powołaniem było pisarstwo, darem – umiejętność pisania powieści. Głowa kipiała mi od pomysłów, zeszyty pęczniały od notatek. Obraz Boga-artysty, Boga „opowiadającego” wszechświat swoim Słowem i kreującego nim naszą rzeczywistość zdominował mój umysł do tego stopnia, że odnosiłem wrażenie, iż wiem po co stworzył świat i dlaczego ciągle go stwarza. Byliśmy Jego „cząstkami”. Nasze słowa były Jego twórczymi słowami. Nasze oczy były Jego oczami. Nasze doznawanie świata było Jego doznawaniem świata. Ile tych światów istniało? Tyle, ile oczu, języków... Tyle, ile w nim istot... Miliardy kosmosów, a każdy inny, inaczej doświadczany i przeżywany. Dopiero w Bogu – twierdziłem - chaos ów stawał się porządkiem, a porządek – dynamiczną całością niezmierzonej przestrzeni boskiego umysłu, w którym przeszłość i przyszłość spotykają się w jednym punkcie. Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych... – powtarzałem słowa Jezusa. W nim wszystko żyje, bo trwa zanurzone w wiecznym, boskim Teraz. Teraz żyje w Nim Mojżesz, Sokrates, Nietsche, a i ja kiedy umrę, tam będę. Więcej! Już tam jestem. Czasu przecież nie ma, czas jest złudzeniem. Jest ziemia, powietrze, woda, ogień. I stwórcze Słowo, ów boski ignis ardens ( ogień wiecznego pałania ) utożsamiany w hermetycznych tekstach z Merkuriuszem, a w traktatach różokrzyżowców z kosmicznym Chrystusem – Punktem Omega katolickiego teologa, Teilharda de Chardin...
Tarot
Pisząc rozmaite książki i artykuły, pracując nad fuzją rozmaitych systemów duchowych i raz po raz doświadczając osobistej relacji z Bogiem nawet nie dostrzegłem, że moje pierwsze małżeństwo zaczyna się „sypać”, a co gorsza popadliśmy z żoną w taką biedę, że ledwie wiązaliśmy koniec z końcem. Chcąc temu zaradzić, latem 1987 roku wyjechałem do Szwecji, gotów nawet wróżyć babcinymi kartami, byleby tylko zapewnić sobie i żonie jakieś godziwe życie. Tak też się i stało. Okazałem się bardzo dobrym wróżbitą, chętnie goszczonym w domach tamtejszej Polonii. Za pierwszą wypłatę kupiłem karty tarota, niedostępne ówcześnie w kraju. Był nim tarot marsylski. Kiedy otworzyłem opakowanie spostrzegłem ze zdumieniem, że choć pierwszy raz go widzę, że znam skądś te wizerunki i wcale nie muszę uczyć się ich dywinacyjnych znaczeń. Wystarczyło bym wziął do ręki jakąkolwiek kartę i natychmiast „przypomniało” mi się jej wróżebne znaczenie. Pisząc rozmaite książki i artykuły, pracując nad fuzją rozmaitych systemów duchowych i raz po raz doświadczając osobistej relacji z Bogiem nawet nie dostrzegłem, że moje pierwsze małżeństwo zaczyna się „sypać”, a co gorsza popadliśmy z żoną w taką biedę, że ledwie wiązaliśmy koniec z końcem. Chcąc temu zaradzić, latem 1987 roku wyjechałem do Szwecji, gotów nawet wróżyć babcinymi kartami, byleby tylko zapewnić sobie i żonie jakieś godziwe życie. Tak też się i stało. Okazałem się bardzo dobrym wróżbitą, chętnie goszczonym w domach tamtejszej Polonii. Za pierwszą wypłatę kupiłem karty tarota, niedostępne ówcześnie w kraju. Był nim tarot marsylski. Kiedy otworzyłem opakowanie spostrzegłem ze zdumieniem, że choć pierwszy raz go widzę, że znam skądś te wizerunki i wcale nie muszę uczyć się ich dywinacyjnych znaczeń. Wystarczyło bym wziął do ręki jakąkolwiek kartę i natychmiast „przypomniało” mi się jej wróżebne znaczenie.
Tarot. Obrazkowa księga, przekaz, medium, zapisana w symbolach historia inicjacji Głupca... Tak, to było to! Coś dopasowane do mojej wyobraźni i sposobu interpretowania świata. Odkrywszy zaś jego związki z kabałą wpadłem w zachwyt. Wszak kabalistą byłem już od dłuższego czasu. Tarot pojawił się więc nie jako jakaś nowa opcja duchowych zainteresowań, lecz jako kontynuacja tego, do czego sam doszedłem i o czym pisałem, nie używając kabalistycznych terminów. Chłonąłem go, zaczytywałem się rozmaitymi książkami, kiedy zaś pewna, stara okultystka, z którą zetknąłem się pod koniec mojego pobytu w Szwecji stwierdziła, ze nie musi mnie niczego uczyć o tarocie, ponieważ „mam go w sobie”, uznałem, że warto te zainteresowania pogłębić i wykorzystać je w przygotowywanej przeze mnie następnej powieści traktującej o piątej wyprawie Krzysztofa Kolumba ( książka ta pod tytułem Tajemnica z Puri została opublikowana w 1992 roku ).
Wróciwszy do Polski kontynuowałem wróżbiarski proceder, wzbudzając zaciekawienie znajomych dziennikarzy. Za ich namową zabrałem się do pisania dwóch książek o tarocie: Tarota. Kart, które wróżą oraz traktującej o historii tych kart Biblii szatana. Obie te książki wyszły na początku lat dziewięćdziesiątych, stając się pierwszymi, oficjalnie wydanymi w Polsce pozycjami poświęconymi tarotowi.
Lata 1990 – 1994 były jednym z najważniejszych okresów w moim życiu. Rozwiodłem się, zamieszkałem w Warszawie, ponownie ożeniłem, urodzili się moi dwaj synowie, opracowałem dwie talie tarota, publikowałem artykuły na łamach różnych pism ezoterycznych i będąc uznanym autorytetem w tej dziedzinie intensywnie zajmowałem się rozpowszechnianiem wiedzy na jego temat, jak również dywinacją, prowadzeniem kursów oraz szkoleń przeznaczonych dla przyszłych adeptów kartomancji. Nocami praktykowałem magię rytualną, rozmaite medytacje kabalistyczne polegające na intonowaniu imion Boga sygnujących dziesięć gałęzi kabalistycznego Drzewa Życia itp. Używałem do tego celu opracowanej przeze mnie talii kart zwanej Tarotem Magów. Wszystkie jego wizerunki namalowałem osobiście, zgodnie z wizjami, jakich doznawałem. Jego symbolikę wyjaśniłem w trzeciej książce o tarocie noszącej ten sam tytuł. Podobnie jak dwie pierwsze doczekała się ona dwóch wydań, talia zaś – po jej „artystycznej obróbce dokonanej przez Jana Opalińskiego - publikowana była kilkakrotnie i zyskała uznanie ludzi z ezoterycznych środowisk Polski, Francji i Hiszpanii.
Inicjacja
Tak stałem się jednym z ważniejszych liderów polskiego ruchu New Age. W maju 1992 roku znów spłynęło na mnie światło i doświadczyłem dotknięcia czegoś, co identyfikowałem z Bogiem. Zdarzyło się to w katedrze Notredame w Paryżu, gdzie moje wnętrze przeniknęła „kosmiczna miłość”, a przed oczami ukazała się wizja serca okolonego złotym i niebieskim światłem. Jesienią tegoż roku poczułem przy sobie obecność jakiś bytów, czułem, że jestem obserwowany. Podczas wieczornej medytacji prześwietlił mnie jasny snop światła, jakiś głos zapytał, czy chcę przyjąć ten dar. Pewien, że mam do czynienia ze Stwórcą odparłem, że oczywiście tak, chcę, i to bardzo! W odpowiedzi otoczony zostałem białą aurą, zaś czyjeś niewidzialne ręce umiejscowiły na moim ciele trzy amulety z wyrytymi na nich kabalistycznymi imionami Boga.
Niedługo potem zauważyłem obok siebie najpierw jedną, potem drugą świetlistą postać. Byli to moi „duchowi przewodnicy”, „mistrzowie”, którzy wtajemniczyli mnie w różne aspekty kabały. Oba te astralne byty były „jezusopodobne” i domagały się, bym je namalował, co też oczywiście zrobiłem. Towarzyszyły mi niemal cały czas, przekazując głęboką – jak mniemałem - wiedzę kabały. Buszowałem z nimi po astralnych krainach, uczestniczyłem w przedziwnych misteriach i inicjacjach. Ufałem im, a one odwdzięczały mi się na różnorakie sposoby, przestrzegając przed jakimiś zdarzeniami lub chroniąc przed energetycznymi aktami ze strony ludzi i innych astralnych istot. Wielokrotnie pytałem moich opiekunów kim są i skąd pochodzą, oni zaś odpowiedzieli, że przybyli do mnie z tej sfery duchowego świata, gdzie rezydują duchowi mistrzowie, i że należą do kongregacji „kapłanów-wojowników” – strażników kabalistycznej tradycji Melchizedeka. Ukazali mi moje wcześniejsze wcielenia, dowiedziałem się, czemu muszę teraz być tym, kim jestem i co powinienem uczynić, by zmazać ciążące na mnie „karmiczne obciążenia”. Medytowałem więc z zapałem, z dnia na dzień rzuciłem palenie papierosów, alkohol także poszedł w kąt, stałem się wegetarianinem. Moja wrażliwość na paranormalne zjawiska bardzo wzrosła. Zyskałem zdolność odczytywania myśli, wystarczyło, bym wziął w rękę jakiś przedmiot i już znałem całą jego historię, losy właściciela, miejsce pochodzenia. Najbardziej jednak pasjonowała mnie umiejętność ezoterycznego interpretowania rozmaitych symboli oraz religijnych tekstów. Ten ostatni dar wykorzystałem do analizowania Biblii, odnajdując w niej wiele ukrytych, tajemnych przesłań.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie seria ostrzegawczych snów, które nawiedziły mnie w 1994 roku. Zauważyłem ponadto, że moi astralni opiekunowie zaczynają domagać się ode mnie czegoś, do czego nie czułem „powołania”: chcieli, bym został „magiem-wojownikiem” i żebym sporządził sobie magiczne bronie. W tym też kierunku szła ich „duchowa inicjacja”. To mi nie odpowiadało. Czując się osaczony, zmuszany do robienia rzeczy, do których się nie nadawałem, zwróciłem się o radę do pani Marii S., znanej warszawskiej wróżki i uczennicy słynnych przedwojennych okultystów. „No cóż, panie Janku – rzekła, wysłuchawszy mojej opowieści. – Szatan przybiera różnoraką postać...”.
Jej słowa podziałały na mnie niczym kubeł zimnej wody wylany na głowę. No i proszę! Szukałem Boga, odnalazłem diabła! Diabła? Nie wierzyłem w diabła. Diabeł był dla mnie jedynie symbolem mrocznego aspektu Boga. Więc diabeł jednak istnieje?
Wróciłem do domu. Był pusty, żona z dziećmi wyjechała. Nie chciałem być sam. Zszedłem do sąsiedniego baru, by napić się bezalkoholowego piwa. Przy barze siedziały dwie dziewczyny – blondynka i brunetka. Zagadały coś do mnie, odpowiedziałem i tak wywiązała się rozmowa. Nagle zobaczyłem, że oczy blondynki zmieniają kolor, a głos staje się męski, chropowaty. „Przecież wiesz, kim jesteśmy” – rzekła. Wiedziałem. Zapaliłem papierosa i dmuchnąłem jej w twarz. „Spadaj – rzekłem – Nic tobie do mnie...”. „Nie zostawimy cię” – odparła, uśmiechnąwszy się cynicznie. „Zostawicie – stwierdziłem stanowczo. – Ja już nie chcę się z wami kontaktować...”. „A z kim chcesz?” – roześmiała się. „Z Bogiem” - odpowiedziałem. „Z Bogiem? – ryknęła śmiechem. – Bóg, kurwa mać, nie istnieje!”.
Tej nocy po raz pierwszy zobaczyłem, jak demony zawłaszczają umysłami innych ludzi. Rankiem pozbyłem się części magicznych rekwizytów, obrazów, amuletów i innych rzeczy związanych z magią operatywną. W odpowiedzi „mistrzowie” zaatakowali mnie z potężną siłą, strasząc i dręcząc rozmaitymi natręctwami. Udręczony, porażony strachem, szukałem ratunku w Bogu, w ewangelii, w Modlitwie Pańskiej. Zadzwoniłem także do żony, prosząc ją, by się za mnie modliła, pani Maria natomiast poradziła mi jak mam oczyścić mieszkanie i zbudować barierę odgradzającą je od demonów. Niewiele to pomogło, ale dawało nadzieję, że pokonam przeciwników. W lipcu pojechałem do rodziny na Mazury. Wiozłem ze sobą „najcenniejsze” magiczne rekwizyty, żeby je tam zakopać w lesie. Kiedy szedłem to zrobić, moi „opiekunowie” zlali się w jedną, gigantyczną postać, stanęli na przeciw nie wielcy jak góra i naigrywali się z tego, że trzymam w dłoniach Nowy Testament, w nocy zaś ugodzili mnie swoją „magiczną bronią” w stopę. Od tej pory mogłem poruszać się tylko o lasce.
Z czasem zawierucha ustąpiła. Jej miejsce zajęła pustka, poczucie zagubienia, zniechęcenia, bylejakości. Pewnego jesiennego znów owładnęła mną dziwna siła. Doznałem ekterioryzacji. Moje astralne ciało zostało rozerwane na strzępy i ponownie złożone. „Przeszedłeś” – oznajmił mi jakiś głos. Przeszedłem? Dobrze, ale dokąd? Tego już mi nikt nie wyjaśnił.
Cytat:Wiosną 1997 roku wyszła moja ostatnia ezoteryczna książka: Wielcy magowie świata. Miesiąc później, znękany „duchowymi zmaganiami” wyjechałem na Słowację. Tam, przybrawszy postać szerszenia, demoniczny byt wstąpił w moje ciało, ja zaś, gnany lękiem „rzuciłem w diabły” całą ezoterykę i ruszyłem szukać ratunku w kościele katolickim.
Opiekę nade mną objął ojciec Grzegorz, jezuita. Jego łagodność, spokój, pewność wiary, siła modlitwy zdawały się gwarantować, że wyjdę cało z tej opresji. To bowiem, co się ze mną działo przypominało horror. Mówiąc najkrócej doświadczyłem tego wszystkiego, co opętana przez diabła dziewczynka filmu Egzorcysta. Im bardziej jednak srożył się „diabeł”, im bardziej dręczył mnie omamami, fobiami, lękami, straszliwymi wizjami, chorobami i psychofizycznymi dolegliwościami, z tym większą determinacją biegałem do kościoła, brałem udział w mszach, przyjmowałem komunię, modliłem się do Bogurodzicy i „mantrowałem” przed ikonami na różańcach. Uwierzyłem we wszystkie katolickie dogmaty. Spowiadałem się, pokutowałem, pościłem, modliłem, adorowałem eucharystię, Jezus nawiedzał mnie w wizjach, Matka Boska uleczyła jedną z moich chorób, w moim pokoju rosła góra przywiezionych ze „świętych miejsc” dewocjonaliów, a jego wystrój – jak powiadała ironicznie moja żona – z magicznego stawał się dewocyjno-kościelny.
Pobożność wszelako w niczym mi nie pomogła i nie uchroniła przed napadami lęku, różnych fobii i narastającą manią samobójczą. Hostia przemieniała się w moich ustach w kawał mięsa. Odmawiany na głos w kościele przez dewotkę różaniec wywoływał u mnie dygot ciała. Gdy chcąc siebie chronić kupiłem w sklepie na Chmielnej krzyżyk i usiadłem w knajpce, by napić się kawy, dwa sąsiednie stoliki zaczęły fruwać w powietrzu, co wywołało zrozumiałą sensację i wystraszyło wszystkich gości. Byłem wyrywany z ciała, paraliżowany, bity, zmuszany do wyjawiania najbardziej wstydliwych tajemnic, pękł mi bębenek w uchu, dłonie i stopy miałem obrzmiałe od „ran”, które zaczęły przypominać stygmaty, ja zaś stałem się „barometrem” wyczuwającym wszystkie katolickie święta, ledwie bowiem jakieś z nich pojawiało się na horyzoncie, a już mną telepało i miotało na wszystkie strony.
Musiałem znaleźć jakieś wytchnienie, ostudzić emocje, oderwać się na chwilę od tego horroru. Wziąłem się za malowanie obrazków – najpierw akwarelą, potem chińskim tuszem. Malowałem zwyczajne rzeczy: kalosze dziadka, kapelusz, owoce, butelki po mleku, drzewa, trawy... Proste formy wynurzające się z pustki. Najprostsza technika – czarny tusz, biała kartka papieru, lekko zamglone tło. Coś cudownego, coś, za czym tęskniłem, czytając Tao Kubusia Puchatka, pisma de Mello oraz Tomasza Mertona. W chwilach wewnętrznego kryzysu siadałem w medytacji zen. Nie po to, by czegoś doznać. Po to, by „zresetować” umysł, wyłączyć na chwilę kołowrót myśli, wątpliwości, niepokoju, mdłej nijakości.
Ta była najgorsza. Opanowywała mnie, zawłaszczała moim sercem i umysłem, odbierała nadzieję i siły. Modliłem się „modlitwą Jezusową”, jednakże za namową ojca Grzegorza coraz bardziej skłaniałem się ku „Koronce do miłosierdzia Bożego”. Ale i ona nie przynosiła wewnętrznego spokoju. Owszem, przychodziły chwile szczęścia, pewności, że „niebo przygarnie grzesznika”, zdarzały się one jednak coraz rzadziej. Msza była prawdziwym ukojeniem, lecz tylko na kilka godzin. Zapadałem się w ciemność. „Co mam robić?” – pytałem ojca Grzegorza. „Nic – odpowiadał. – Kiedy trwa „noc ducha” musisz zaniechać działania, musisz czekać”. Dzwoniłem do pani Marii, a ona mówiła to samo: o pustyni, o pokucie i czekaniu na łaskę Boga. Czekałem więc, przez długich pięć lat czekałem na jakiś cud, na wybawienie ze stanu pogłębiającej depresji. Cud nie nastąpił. Nastąpiło coś zupełnie innego. W moim umyśle zrodziła się świadomość potępienia i odrzucenia przez Boga.
Cytat:Był 1 wrzesień 2004 roku. Piękny, słoneczny poranek. Usiadłem i zamknąłem oczy. Ile to trwało? Pięć minut? Dziesięć? Nie pamiętam. Nagle wszystko odeszło. Wypełniła mnie kojąca cisza. Niezwykła cisza. Cisza pełna słów o tym, że życie jest najcenniejszym z darów. Że to koniec. Że jestem tu i teraz. Że jest świat. Że jest Bóg. I tylko to się liczy. Że to wszystko, co czynimy starając się „pochwycić” Boga nie ma najmniejszego sensu, bo i tak Go nie „pochwycimy”, gdyż „chwycić” możemy tylko nasze wyobrażenia o Nim. Że każda chwila jest czymś wyjątkowym, albowiem nigdy się nie powtórzy. To, co przeszłe, należy do przeszłości; nigdy nie wróci. To, co przyszłe jeszcze nie nadeszło, więc także nie istnieje. Życie to najwspanialszy cud; skupia się w nieuchwytnym teraz. W „teraz” skrywa się boska wola tego, by ono istniało. Gdyby Bóg chciał, dawno bym umarł, oszalał lub się nie narodził (lecz żyję i nie oszalałem). Jeśli przeprowadził mnie przez wszystkie piekła i czyśćce, to dlatego, że tak chciał. Jeśli uszanował moje wcześniejsze wybory, uszanuje i ten, bo dał mi wolną wolę – dar ponad wszystkie dary. Nie muszę się zatem martwić się o nic. Nic nie muszę. Nie muszę Mu nic dawać, a On niczego ode mnie nie żąda. Dar życia dany jest całkowicie darmo i bez żądnych „warunków wstępnych”. W darze tym mieści się cała moja wolność. Wolność „od Boga” i „do Boga”. Wolność od Jego pożądania i wolność do Jego bezinteresownej miłości.
Rozchyliłem powieki. Święciło słońce, ja zaś czułem się tak, jakbym budził się z koszmarnego snu. Jakbym wchodził w stan jawy, diametralnie odmienny od dręczących wcześniej sennych majaczeń. Tamten sen sczezł i nigdy nie powróci. Śniłem. Przez długie lata śniłem. I przestałem śnić. Przebudziłem się. Tylko tak potrafię ten stan nazwać...
Pierwszym uczuciem, którego wtedy doznałem była radość. Radość z tego, że dane mi jest czuć, myśleć, dotykać, być; po prostu być. Jechałem samochodem, z rozkoszą niemal dotykając kierownicy i ciesząc się każdym dotykiem. Ujrzałem piękno świata – nie świata zbawionych, czy oświeconych, lecz tego kosmosu, w którym żyjemy i którego - wpatrzeni w duchowe uniwersa - nie chcemy ani cenić, ani zauważać. W tym dniu zaprzestałem szukania i pragnienia Bóstwa, kiedy zaś potrzeba ta we mnie umarła, Bóg mnie znalazł. Nie objawił się jako miłość, zbawiciel, czy ktokolwiek inny. Dotknąłem Jego tajemnicy, lecz nie potrafię ująć jej w słowa. Wiem tylko, że zwróciłem się do Źródła mego bytu i ono mi odpowiedziało.
Moje odejście z chrześcijańskiego zboru wywołało sensację i liczne kontrowersje. Najbardziej dostało mi się od byłych okultystów, z których jedna osoba tak się przejęła moją „zdradą Jezusa”, że przesłała mi e-mailem pewien tekst, będący czymś w rodzaju „przekleństwa śmierci”. „Wierzę, że mimo wszystko spotkamy się kiedyś w Królestwie Ojca” – pisała do mnie w sms-sie inna „siostra w Chrystusie”. „A czy nie możemy się spotkać Tu i Teraz? – odpisałem. – Na przykład na kawie?”. Nie odpowiedziała. Dzwoniono do mnie, nawiedzano mój dom, by sprawdzić jak się miewam i czy już miotają mną „demony”. Nic z tych rzeczy. „Demony” odeszły, radość życia przemieniła się w codzienność bycia tutaj. Z dnia na dzień zdrowiałem, odzyskiwałem poczucie humoru, śmiałem się, pisałem, malowałem, snułem rozmaite plany. Po roku moja sytuacja finansowa zaczęła ulegać poprawie, domowe niesnaski uległy załagodzeniu, rodzinnie relacje – widocznej zmianie na lepsze, kłopoty w pracy przestały być groźnymi kłopotami, odczuwanie energii zanikło do tego stopnia, że jeśli jeszcze rok temu z najwyższym trudem wytrzymałbym spotkanie z jakimś gronem okultystów, dziś mogę się z nimi stykać, rozmawiać, obserwować co robią i nie wzbudza to we mnie jakiś większych emocji.
Czuję za to coś innego. Wdzięczność. Wdzięczność za całe moje życie, za to wszystko, co mnie spotkało, za to, że wyszedłem z tego obronną ręką. I za to, że żyję. Że jem, śpię, chodzę, patrzę na niebo lub oglądam się za dziewczynami... Że piszę, maluję i opowiadam ludziom o tym, na czym się znam: o tarocie, kabale, szamanizmie... Nie widzę powodów, dlaczego miałbym tego nie robić. Niektórzy mówią, że wróciłem do tarota. Zabawne. Równie dobrze można by rzec, że wróciłem do hinduizmu, kabały, szamanizmu czy gnozy. Tarot jest cząstką mnie, ale nie jest mną. Jest ważnym doświadczeniem, którym się mogę dzielić. Obok wielu innych, duchowych systemów jest jednym z przejawów i produktów „duchowego snu” ludzkości, opowiadam zatem o tym śnie i wyjaśniam co sprawia, że on się śni. Nadałem mu miano Syndromu Duchowego Uzależnienia. Piszę o nim książkę, prowadzę terapię wiodącą do przebudzenia. Nie jest to jakaś moja „misja” albo „powołanie”. Myślę jednak, że nie bez przyczyny musiałem przejść to, co przeszedłem. Gdyby nie to, trwałbym wciąż w iluzji. Nie zaznałbym radosci przebudzenia...
„Popatrz – powiedziała mi we wrześniu zeszłego roku moja znajoma. – Minęło dwanaście miesięcy, a ty wciąż „to” masz.” Otóż nie mam, nie jestem bowiem oświecony ( cokolwiek to słowo oznacza ). Nie znam ani „drogi do Boga” ani samego Boga. Niewiele zresztą o Bogu rozmawiam. Nie modlę się doń, bo nie ma takiej potrzeby. Czasem medytuję w za zen, ale bardzo rzadko. Nie chodzę do kościoła, lecz go nie unikam. Do moich przyjaciół ze zboru czuję życzliwość, jednakże nie utrzymuję z nimi bliskiego kontaktu. Do moich okultnych adwersarzy nie mam pretensji, nie obdarzam ich wszakże uczuciem miłości. Niczego zbytnio nie planuję, ale i nie żyję bez celu. Nic nie zależy ode mnie, a jednocześnie o wielu sprawach swobodnie decyduję. Co do reszty spraw, to wolałbym w tym miejscu o nich nie opowiadać.
Tekst ten jest w pewnym sensie moim „listem do Boga”. Trzecim z kolei. Pierwszy napisałem w 1989 roku i dziękuję Mu, że mnie wtedy wysłuchał. Drugi napisałem pod koniec 2001 roku i dziś wiem, że i on został wysłuchany. Co do tego „listu” mam świadomość, że coś on zamyka i coś we mnie otwiera. Ta historia nie ma wszak żadnego końca. I niczego takiego zresztą już nie oczekuję...
Ale historia. Ten to miał odloty Szczęśliwy . Co sądzicie ?

Steven Weinberg
http://www.youtube.com/watch?v=yFH1bXg3ni8
"All isolated systems evolve according to the Schrodinger Equation"
Hugh Everett
26-03-2007 18:11
Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
Leszek Offline
Dużo pisze
****

Liczba postów: 277
Dołączył: Aug 2004
Reputacja: 0
Post: #2
 
Nie pomyliłem się, twierdząc, że bliskie jest ci wszystko to, co ma związek z satanizmem.
26-03-2007 18:15
Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
heysel Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2,586
Dołączył: Jan 2007
Reputacja: 0
Post: #3
 
Leszek napisał(a):Nie pomyliłem się, twierdząc, że bliskie jest ci wszystko to, co ma związek z satanizmem.
Rozumiem, że to jedyny komentarz na jaki Cię stać. Chyba nawet nie zrozumiałeś tych trzech krótkich zdań na końcu mojego posta.
A etykietkę satanisty możesz przylepiać swoim kolesiom, ale nie mnie.

Steven Weinberg
http://www.youtube.com/watch?v=yFH1bXg3ni8
"All isolated systems evolve according to the Schrodinger Equation"
Hugh Everett
26-03-2007 19:10
Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
Offca Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 6,619
Dołączył: Sep 2004
Reputacja: 0
Post: #4
 
heysel napisał(a):Ale historia. Ten to miał odloty Szczęśliwy . Co sądzicie ?

Mało to takich przypadków w dzisiejszych czasach... :roll:

[Obrazek: e48477fab7.png]

[Obrazek: 30e8538467.png]

Nigdy nie postanawiaj nic nie robi? tylko dlatego, ?e mo?esz zrobi? bardzo ma?o. Rób co mo?esz.
26-03-2007 19:15
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
heysel Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2,586
Dołączył: Jan 2007
Reputacja: 0
Post: #5
 
Offca napisał(a):Mało to takich przypadków w dzisiejszych czasach... :roll:
No tak, ale on mówi np. "Hostia przemieniała się w moich ustach w kawał mięsa." :shock: .

Steven Weinberg
http://www.youtube.com/watch?v=yFH1bXg3ni8
"All isolated systems evolve according to the Schrodinger Equation"
Hugh Everett
26-03-2007 19:21
Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
Offca Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 6,619
Dołączył: Sep 2004
Reputacja: 0
Post: #6
 
Szatan ma różniste sztuczki.

[Obrazek: e48477fab7.png]

[Obrazek: 30e8538467.png]

Nigdy nie postanawiaj nic nie robi? tylko dlatego, ?e mo?esz zrobi? bardzo ma?o. Rób co mo?esz.
26-03-2007 19:24
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
Rachel Offline
Administrator
*******

Liczba postów: 6,162
Dołączył: Apr 2006
Reputacja: 0
Post: #7
 
Bogaty ma wachlarz aby narobić sensacji.

Boże , Stwórco rodzaju ludzkiego, który wybrałeś sobie spośród ludzi kapłanów, naczynia Twojego miłosierdzia i pośredników Twojej zbawczej łaski, prosimy Ciebie, dla nich w imię całego Ludu Bożego, o świętość i wytrwałość w powołaniu. Chroń ich przed pokusami wroga dusz, podtrzymuj ich w chwilach przepracowania , walk, pocieszaj w smutkach i krzyżach, nieodłączonych od misji zbawienia dusz.

Przyjmij nasze modlitwy i ofiary za kapłanów i złącz je z Ofiarą Twego Syna, a Naszego Pana Jezusa Chrystusa. Amen.
26-03-2007 19:28
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
heysel Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2,586
Dołączył: Jan 2007
Reputacja: 0
Post: #8
 
Offca napisał(a):Szatan ma różniste sztuczki.
Cóż, jeżeli Bóg pozwolił, aby temu kolesiowi : "Hostia przemieniała się w moich ustach w kawał mięsa." --> to coś chyba jest nie tak z tym rytuałem :zmieszany: .

Steven Weinberg
http://www.youtube.com/watch?v=yFH1bXg3ni8
"All isolated systems evolve according to the Schrodinger Equation"
Hugh Everett
26-03-2007 20:51
Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
Offca Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 6,619
Dołączył: Sep 2004
Reputacja: 0
Post: #9
 
Heysel, a kto powiedzial, że ta Hostia naprawdę zamieniła się w kawał mięsa??? Czy uważasz, że szatan nie potrafi robić bardzo skutecznych "zwidów"? Szatan potrafi nawet zasłonić się dobrem! Jeśli ktoś otworzył mu szeroko drzwi do swojego życia, to teraz on sobie może "hulaj dusza..."
Bóg nie pozwala. To człowiek pozwala!

[Obrazek: e48477fab7.png]

[Obrazek: 30e8538467.png]

Nigdy nie postanawiaj nic nie robi? tylko dlatego, ?e mo?esz zrobi? bardzo ma?o. Rób co mo?esz.
26-03-2007 21:19
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
heysel Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2,586
Dołączył: Jan 2007
Reputacja: 0
Post: #10
 
Offca napisał(a):Bóg nie pozwala.
Bóg pozwala aby Szatan hasał pośród ludzi.

Steven Weinberg
http://www.youtube.com/watch?v=yFH1bXg3ni8
"All isolated systems evolve according to the Schrodinger Equation"
Hugh Everett
26-03-2007 21:40
Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
Offca Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 6,619
Dołączył: Sep 2004
Reputacja: 0
Post: #11
 
heysel napisał(a):Bóg pozwala aby Szatan hasał pośród ludzi.
Ale człowiek dostaje łaskę, by szatanowi się sprzeciwić i go zwyciężyć.
"Dowcip" polega na tym, że Bóg z najgorszego zła potrafi wyciągnąć jeszcze większe dobro, więc to tak zupełnie nielogiczne nie jest.

[Obrazek: e48477fab7.png]

[Obrazek: 30e8538467.png]

Nigdy nie postanawiaj nic nie robi? tylko dlatego, ?e mo?esz zrobi? bardzo ma?o. Rób co mo?esz.
26-03-2007 21:50
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
heysel Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2,586
Dołączył: Jan 2007
Reputacja: 0
Post: #12
 
Offca napisał(a):Ale człowiek dostaje łaskę, by szatanowi się sprzeciwić i go zwyciężyć.
No to widocznie ten koleś jej nie dostał.

[ Dodano: Pon 26 Mar, 2007 22:24 ]
Offca napisał(a):że Bóg z najgorszego zła potrafi wyciągnąć jeszcze większe dobro
Doskonalsze jest czyste czynienie dobra.

Steven Weinberg
http://www.youtube.com/watch?v=yFH1bXg3ni8
"All isolated systems evolve according to the Schrodinger Equation"
Hugh Everett
26-03-2007 22:24
Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
Rachel Offline
Administrator
*******

Liczba postów: 6,162
Dołączył: Apr 2006
Reputacja: 0
Post: #13
 
heysel napisał(a):Offca napisał/a:
że Bóg z najgorszego zła potrafi wyciągnąć jeszcze większe dobro

Doskonalsze jest czyste czynienie dobra.
zapewne. Ale co w przypadku człowieka który nasiąkł złymi skłonnościami w domu rodzinnym?
Przecież wtedy Bóg to zło może przemienić w dobro..

Boże , Stwórco rodzaju ludzkiego, który wybrałeś sobie spośród ludzi kapłanów, naczynia Twojego miłosierdzia i pośredników Twojej zbawczej łaski, prosimy Ciebie, dla nich w imię całego Ludu Bożego, o świętość i wytrwałość w powołaniu. Chroń ich przed pokusami wroga dusz, podtrzymuj ich w chwilach przepracowania , walk, pocieszaj w smutkach i krzyżach, nieodłączonych od misji zbawienia dusz.

Przyjmij nasze modlitwy i ofiary za kapłanów i złącz je z Ofiarą Twego Syna, a Naszego Pana Jezusa Chrystusa. Amen.
26-03-2007 22:38
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
heysel Offline
Stały bywalec
*****

Liczba postów: 2,586
Dołączył: Jan 2007
Reputacja: 0
Post: #14
 
rachel napisał(a):Ale co w przypadku człowieka który nasiąkł złymi skłonnościami w domu rodzinnym?
Przecież wtedy Bóg to zło może przemienić w dobro..
Grzebiąc w "uzwojeniu" takiej osoby ?

Steven Weinberg
http://www.youtube.com/watch?v=yFH1bXg3ni8
"All isolated systems evolve according to the Schrodinger Equation"
Hugh Everett
26-03-2007 22:43
Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
Ks.Marek Offline
Moderator
*****

Liczba postów: 8,460
Dołączył: Mar 2006
Reputacja: 0
Post: #15
 
heysel napisał(a):Światło ze Wschodu
Niezły tekst. I muszę przyznać:
Gośc ma talent dp pisania
Ja mu wierzę, w to co opisuje.
Czytam kolejny fragment.

[ Dodano: Pon 26 Mar, 2007 23:06 ]
heysel napisał(a):Wiosną 1997 roku wyszła moja ostatnia ezoteryczna książka: Wielcy magowie świata.
Musiał gość dać się nieźle demonowi wypożyczyć, że ten łatwo nie odpuszczał

[ Dodano: Pon 26 Mar, 2007 23:14 ]
heysel napisał(a):Ta historia nie ma wszak żadnego końca. I niczego takiego zresztą już nie oczekuję...
Nie rozumiem, dlaczego odszedł od Kościoła. Przecież już żył sakramentalnie, a tu masz babo placek....
Tekst, powtarzam - po prostu miodzio - płynnie i szybko się czyta.

"Człowiek, który wyrugował ze swego życia wszelkie odniesienia do absolutu, który wszystko sprowadził do ciasno pojmowanego materializmu, ulega zbydlęceniu i zaczyna żyć jak bydlę"
26-03-2007 23:01
Odwiedź stronę użytkownika Znajdź wszystkie posty użytkownika Odpowiedz cytując ten post
Odpowiedz 


Skocz do:


Użytkownicy przeglądający ten wątek:
1 gości

Wróć do góryWróć do forów