Więc urodziłem się w rodzince chrześcijańskiej. Od rodziców mogę (mogłem?) tylko brać przykład jak żyć. Pierwsza komunia, potem od razu służba przy ołtarzu. Bycie na mszy nigdy nie było dla mnie trudnością, zawsze chętnie chodziłem do Kościoła. Od dwóch lat jestem prezesem ministrantów i lektorem (nieskromnie powiem, że Często robię za kościelnego). Ale ponad rok temu zobaczyłem, że nie mogę się rozwijać w służbie liturgicznej (i nie chodzi mi tu o to, że zabrakło stopni). Poprosiłem Boga, żeby pokazał mi wspólnotę, gdzie mógłbym się rozwijać, znależć swoje miejsce. I tak w dniu moich imienin sms: Chcę się z tobą spotkać. Dziewczyna ze scholi zakochała się we mnie, przez Nią trafiłem też do odnowy. Jestem tutaj już od roku. W styczniu przeżyłem Filipa, później Seminarium Nowego Życia. Na początku lipca mieliśmy całą grupą jechać nad morze. Strasznie w tej sprawie męczyłem mojego księdza, bo nie miałem nic na wakacje zaplanowanego. To jednak nie wyszło. Ksiądz zaproponował mi za to wyjazd na kurs Paweł. W Ochli. Siedzę u niego i słucham. Przecież to wieś. Co ja tam będę robił? Dzień wcześniej minął termin na zapisy na Kraków... Przez kilka tygodni później Bóg pokazał mi duuużo powodów, dla których miałbym być na tym kursie. Rozpalił we mnie takie pragnienie, że nie wiem co bym zrobił mojemu księdzu, gdybym tam nie pojechał. Jednak pojechałem. Byłem TAM i przeżyłem To bardzo świetnie (trochę to określenie nie pasuje
). Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to że nie mam jeszcze skończonych 17 lat, a wszystkie kursy są od 18-tki. To z życia Kościoła. Od urodzenia miałem wielkie plany. Chciałem być piłkarem światowej klasy. Jednak od urodzenia miałem wadę serca, którą trzeba było w wieku pięciu lat operować. To zniszczyło moje marzenia. Miałem o to żal do Boga. NIe pozwala mi robić tego, co najbardziej lubię. Ale teraz widzę jak mnie prowadzi i ile mi daje. Już Go kocham...