A ja myślę tak... Ktoś, kto wierzy, to ten, który nie może przestać wierzyć.
Mam przed oczami szklankę, leżącą na stole. Nie wyciągam ręki, żeby jej dotknąć, ale widzę ją, wierzę w to, że ona tam jest. Moje oczy mogą mi płatać figle, i tak dalej, ale mimo tego ja jestem przekonana o tym, że ta szklanka jest. Mogę sobie wmawiać, że jej nie widzę, mogę zamykać oczy, inni mogą mnie przekonywać, że mam urojenia, ale ja po prostu WIEM, że ona jest i kropka. A z czasem, kiedy upewniam się, że ona jest i oswajam się z tym, mogę wyciągnąć rękę, dotknąć jej, bo wiem, że ona istnieje. Wtedy mogę po nią sięgnąć i napić się, wejść w jakiś kontakt.
Przepraszam, że tak uprzedmiotowiłam Boga :oops: Ale to zawsze jakaś analogia :mrgreen:
Talmid, myślę, że można wierzyć, a nie ewangelizować. Ja nie od razu ewangelizowałam po uwierzeniu. Potrzebowałam jakiegoś czasu, żeby wrosnąć w nową sytuację, przebudować troszkę życie (a w zasadzie zacząć przebudowywać) i nabrać odwagi w Duchu Świętym. Zresztą przed Bierzmowaniem starałam się zacząć ewangelizować i dużo miałam z tym problemów, bo ciągle zawodziłam swoje własne oczekiwania względem siebie. Chciałam być taaaka odważna, a ciągle coś nie wychodziło
Oczywiście po Bierzmowaniu dostałam dar męstwa i było już ok
choć i przed nim nie było tak źle, jak mogłoby być
Jezus mówi, że kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Nim, nie jest Go godzien. To znaczy, że jest taka możliwość, żeby zafascynować się Nim, pójść za Nim, a nie wziąć krzyża. Myślę, że tak samo - można Go zobaczyć, zafascynować się, ale nie spotkać się z Nim naprawdę, nie przyjąć Jego woli, nie ewangelizować. Wtedy taka wiara szybko wygasa, tłumiona przez "ten świat" (użyjmy pawłowego słownika
). Zupełnie jak z ziarnem rzuconym na drogę