Uważam się za katolika. Powiem więcej - za ortodoksyjnego, choć także i grzesznego, niejednokrotnie błądzącego. Mój katolicyzm wyraziłem najmocniej chyba tym, że zostałem absolwentem katolickiej teologii. Ale "mocny wyraz" to rzecz sporna, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę kwestię, czy to przekonujące. Mniejsza o to.
Dziś przyszło mi do głowy, że bardzo mnie razi niekatolickie zachowanie katolików. Zarówno na tym forum, jak i w życiu. Mierzi mnie to. Mierzi mnie katolicka letniość, tak samo jak katolicki fanatyzm. To nie jest pobożność, czyli droga-po-śladach-Boga. Pobożność to nie fanatyzm, ale to nie letniość.
Mierzi mnie, gdy katolicy przyjmują wmawiane im - jako lepsze - antykatolickie poglądy. Razi mnie, gdy katolik unosi się pychą i gardzi drugim człowiekiem. Szokuje mnie, gdy słyszę na rekolekcjach, że katecheta w szkole zachęcał do stosowania antykoncepcji. Krew w żyłach gotuje mi, gdy dowiaduję się, że jakiś katolik popiera aborcję.
Ale męczą mnie także osobiste sprawy - i myślę, że właśnie te najbardziej dotykają późniejszych apostatów. Gdy jakiś katolik zadziera nosa, daje mi do zrozumienia, że niby jestem od niego głupszy i gorszy, gdy katolik zieje chłodem obojętności i wywyższenia. Gdy w katoliku nie ma człowieka, a tylko jakiś martwy ideał... bożek ziejący odrazą... Męczy mnie, gdy katolik zamienia żywego Boga w sobie na jakiś obraz pseudo-katolickiej-doskonałości.
Paraliżuje mnie to wszystko i zniechęca do katolicyzmu, dlatego coraz bardziej rozumiem modlitwę anty-katolika:
[center]
[/center]
Rozumiem, choć nie popieram. Rozumiem i daję innym katolikom do przemyślenia. Bo symbol karabinu można zamienić na inny symbol: pychy, pogardy, przemocy, znieczulicy...