Ja też byłam w sytuacji, w której chodziłam do kościoła tylko z przyzwyczajenia, czasem z przymusu rodziny (byłam mniej więcej w wieku Bremesa). Do sakramentów praktycznie nie przystępowałam, ale też - kiedy już w końcu nad tym zaczęłam myśleć - zauważyłam, że wcale nie jestem szczęśliwa - jak mi się na pozór wydawało, że nie mam w życiu ani celu, ani głębszego sensu... Po prostu żyłam z dnia na dzień, realizując jakieś tam plany czy dążenia, zwykle dość egoistyczne.
Zmiana zaczęła się od konkretnej decyzji
O odpowiednie przygotowanie do niej zatroszczył się sam Jezus: dał Bożych ludzi, Bożego katechetę, dał rosnące w sercu zdumienie i podziw dla życia "innego" - pełnego radości, pokoju, jakiejś dziwnej wtedy dla mnie siły... Dla życia chrześcijan.
Zadawałam sobie pytania: czy ja jeszcze w ogóle wierzę w istnienie Boga? Tak, w głębi serca wierzyłam. Kolejne: To w takim razie... dlaczego żyję tak, jak żyję?
A żyłam tak, jakbym Jego istnieniem nie przejmowała się wcale. Żyłam źle, egoistycznie, w grzechu.
Nagle - dosłownie, bo... po prostu idąc ulicą
- zrozumiałam, że to Jezus jest Dobrem, że jeśli chcę być lepsza, żyć lepiej - muszę zbliżyć się do Niego i od Niego czerpać. Pozwoliłam Duchowi Świętemu we mnie modlić się: "Panie, pozwól mi być chociaż o krok bliżej Ciebie". Celowo piszę: "pozwoliłam Duchowi Świętemu" bo nie sądzę, żebym ja - prawie 15-letnia wówczas, kompletnie zimna "katoliczka", była w stanie sama od siebie wypowiedzieć taką modlitwę. Moje serce jednak do tych słów przylgnęło, naprawdę chciałam, żeby Jezus mnie zmienił. I to była pierwsza decyzja.
Możesz wierzyć, albo nie - od tego momentu, dosłownie od tej chwili, poznałam czym jest radość życia. To był pierwszy owoc - wielka radość. Pan pozwolił mi "poczuć", że On jest i że jest blisko mnie. Jak najszybciej popędziłam do spowiedzi, pierwszej szczerej od nie pamiętam kiedy. Wychodząc z konfesjonału czułam się lżejsza o tysiąc kilogramów. Czułam się dobrze, jak nigdy wcześniej, wszystko nabrało sensu.
Pan jest Bogiem bliskim, kochającym, dobrym. On chce być z człowiekiem, On się o człowieka troszczy i zabiega
On jest sensem i celem życia człowieka, to z przebywania z Nim wynika radość, pokój i wszelkie dobro
Od tego czasu, który opisałam, niedługo minie 5 lat. Wciąż się nawracam, to robota do końca życia...
Ale wciąż doświadczam, że mój Pan jest blisko mnie, że On mnie odkupił na Krzyżu i jeśli nawet ja nawalam, upadam - Jego pomoc nigdy nie nawali. On zawsze jest przy mnie, podnosi mnie i przygarnia. Z doświadczenia 5 lat mogę powiedzieć, że nigdy, przenigdy się na Jezusie nie zawiodłam - i wiem, że nigdy się nie zawiodę
I mogę powiedzieć, że naprawdę warto. Jezus, relacja z Nim jest największym skarbem, najcudowniejszą sprawą, jaka mnie w życiu spotkała.
No, tyle. Chciałam się troszkę podzielić, zainspirowana wypowiedzią Santa
Powodzenia Ezio!